• JAK UCZYŁAM SIĘ ANGIELSKIEGO, NIE ZNAJĄC ANGIELSKIEGO (I PRAWIE MI TO WYSZŁO)

    Jeśli kiedykolwiek myślałaś, że masz małe „angielskie problemy”, to usiądź, zapnij pasy i przygotuj się na historię o tym, jak człowiek z ambicją, sercem i absolutnym brakiem słownictwa może wejść do jednego z najbardziej multikulturowych miejsc na mapie UK – kuchni w Ivy Collection – i jeszcze z niej wyjść żywy.

    „Jak już znalazłam w miarę bezpieczny kąt w tej całej angielskiej rzeczywistości, to postanowiłam Wam opowiedzieć, jak wyglądał mój ‘angielski’ i jak ja się w ogóle jego uczyłam. Tak, wiem – już brzmi jak komedia!”

    Bo jeśli chcesz wiedzieć, jak przeżyć w UK, znając tylko „yes”, „no”, „sorry” i „toilet”,
    to czytaj dalej, bo ja właśnie wtedy takim poziomem operowałam.

    A jednak…
    Nie zginęłam.
    Nie zwolnili mnie.
    A nawet… nauczyłam się angielskiego tak dziwnie, że Google Translate do dziś piszczy, jak widzi moje wyszukiwania.


    🔸 A TERAZ WCHODZIMY W AKCJĘ…

    1. Ivy Collection – czyli ja wchodzę, patrzę, i już chcę wyjść

    Kiedy przyszłam na pierwszą zmianę, to miałam wrażenie, że weszłam do kuchennego ONZ:

    Niemiec – head chef

    Indyjczyk – drugi po nim

    kilkunastu muzułmanów

    Ebele z Afryki

    Portugalczycy

    Hiszpanie

    a ja… Ladybug z Polski, z angielskim poziomu „baby shark tu tu tu tu tu tu”.


    I wiecie co?
    Nikt tam się nie zdziwił.

    Bo w UK jest jedna uniwersalna zasada:
    „If you breathe, you work.”

    A ja oddychałam całkiem nieźle, więc dawali mi robotę.



    **2. Mój mózg: 1000 obrotów na minutę.

    Mój angielski: obroty jak w rowerze bez łańcucha**

    Ja naprawdę mam szybki mózg.
    Za szybki czasami.

    Ale jak coś słyszałam po angielsku, to w mózgu działo się to:

    dźwięki leciały

    w głowie cisza

    ja patrzę

    oni patrzą

    i ja się uśmiecham


    Bo co innego mogłam zrobić?

    Jak oni się śmiali – ja też się śmiałam.
    Jak oni byli źli – robiłam poważną minę.
    Jak krzyczeli – też udawałam, że wiem o co chodzi.

    Normalnie jak papuga, tylko bez kolorów.



    3. Przez pierwsze tygodnie byłam mistrzem… udawania

    Dali mnie na zaplecze.
    Tam miałam kroić, układać, przygotowywać…
    Zero rozmów.
    Zero presji.

    Święty spokój.

    A jak już ktoś chciał ze mną gadać, to padało coś takiego:

    — „Can you bring me scissors?”
    A ja:

    — „Yes, yes, of course!”

    I szłam.

    Szłam tak długo, aż ktoś poszedł za mną i mi je pokazał.

    Bo ja nie wiedziałam, że „scissors” to nożyczki.
    Ja myślałam, że może jakiś sos, garnek, jutro, nie wiem.

    120% improwizacji.

    Ale wyglądałam pewnie, więc się nikt nie czepiał.



    **4. Mój system nauki angielskiego –

    czyli „udawaj, aż ktoś ci powie, o co chodzi”**

    Każde nowe słowo uczyłam się tak:

    1. oni coś mówili


    2. ja udawałam, że wiem


    3. wracałam z pustymi rękami


    4. mówiłam: „I don’t see, help me please”


    5. oni szli i pokazywali palcem


    6. „Aaaa, to O TO chodzilo!”



    System działał.

    Aż do dnia, kiedy…
    postawili mnie na pasie.



    **5. Ladybug jako side chef.

    Czyli: kto wpadł na ten pomysł?!**

    To był dzień, którego nie zapomnę.

    Stoję na pasie.
    Zamówienia lecą jak rakiety.
    A tam:

    „Fries, mash, green beans, run!”

    „Table 42, 5 minutes!”

    „Extra side, swap, delete, check the ticket!”


    A ja stoję jak ciastko bez kremu.

    Sous chef patrzy na mnie i widzę w jego oczach jedno:

    „Kobieto, ty nie jesteś Angielką…”

    Był blady, chyba chwilę liczył w głowie, jak on ma to teraz szefowi wytłumaczyć, że na pasie stoi osoba, która nie wie, czy „beans” to fasolka czy może po prostu forma pozdrowienia.

    Ale chłopak był fajny.
    Westchnął, spojrzał i powiedział:

    — „Ok, we start from beginning.”

    I zaczął mnie uczyć.



    6. I tak zaczęła się moja kariera lingwistyczna

    Sous chef wytłumaczył mi:

    co to „run”

    co to „pick up”

    co to „table”

    co to „side”

    i w końcu – co to „f**k sakes” (tego używali najczęściej)


    Zmieniało to wszystko?
    NIE.

    Ale przynajmniej wiedziałam, kiedy mam się ruszać szybciej.



    7. Breakfast chef – drugi wybawiciel

    Wszystko, czego nauczył mnie sous chef, on powtarzał ze mną rano.

    Czasem mówił: — „Eliza, but you cannot say ‘fak sejk’ to guests.”

    A ja: — „But everyone in kitchen says this!”

    On tylko złapał się za głowę.

    Educated man.
    Ja nie.


    8. A potem była Ebele – moja czarna perła chaosu

    Ebele była jak TikTok – głośna, szybka, nieprzewidywalna.

    Kiedy ja mówiłam:

    — „I need the… this… thing… you know… frying pan… maybe?”

    Ona: — „Girl, what did you just say? Oh my God. Try again.”

    I śmiała się DO ŁEZ.

    Ale poprawiała mnie.
    Metoda „śmiech + poprawka” działała, bo ja chciałam mówić tak, żeby jej nie robić show za każdym razem.



    9. Szkolenia online – dramat, komedia, horror

    W Ivy każdy musiał robić szkolenia online.
    Do zrobienia 12 testów.

    Myślę: no problem.

    Otwieram na telefonie.
    Pierwsza strona.
    Jest dużo angielskiego.
    Dobra, tłumaczę przez Google.

    Test robię „na logikę”, bo kuchnię znam.

    Wynik:

    ❌ 0/10
    ❌ 1/10
    ❌ „fail”
    ❌ „fail again”
    ❌ „try again”
    ❌ „seriously?”

    Powtarzałam te testy tyle razy, że telefon mnie nienawidził.

    W końcu sous chef patrzy na mnie i mówi:

    — „Give me your phone.”

    I chłop zrobił wszystko za mnie.

    DOSŁOWNIE.



    10. Gdyby nie oni, byłabym do dziś na zmywaku (i pewnie z dumą)

    Ten niemiecki head chef nie zwolnił mnie tylko dlatego, że byłam szybka, cicha i nie pyskowałam.

    Sous chef mnie chronił.

    Breakfast chef mnie pilnował.

    Ebele mnie wyśmiewała, ale z miłości.

    A reszta ludzi patrzyła na mnie jak na mema, który biega po kuchni z energią ADHD i angielskim w stylu „me no understand but I work”.



    🔸 11. I tak właśnie nauczyłam się angielskiego.

    Nie z książek.
    Nie z kursów.
    Nie z Duolingo, co krzyczy, że „Eliza, you missed your streak”.

    Tylko z:

    wstydu

    konieczności

    udawania

    i ludzi, którzy mieli cierpliwość większą niż IKEA do polskich klientów



    12. I wiesz co? Jestem im wdzięczna.

    Bo gdyby nie tamta kuchnia, ja bym dziś w UK żyła na poziomie:

    — „Cofe, milk, sugar, thank you bye.”

    A dzisiaj radzę sobie, gadam, prowadzę live’y, piszę bloga, nagrywam filmy,
    i jeszcze kłócę się z mężem po angielsku, jak mi ktoś drogę zajedzie.

    Rozwój pełną parą.



    🔥 PUENTA

    Bo w życiu tak jest:

    Najpierw udajesz, że wiesz co robisz…
    …a potem naprawdę wiesz.

    I tak się rodzi emigrantka Ladybug.

    Ivy Marylebone – my first job in the UK.
    These pictures are only for reference, not the actual restaurant.

    HOW I LEARNED ENGLISH WITHOUT KNOWING ENGLISH (AND SOMEHOW SURVIVED)

    If you’ve ever worried that your English isn’t good enough to survive in the UK, sit down, grab a drink, and relax.
    Because after this story, you’ll realise one thing — whatever your English level is, I PROMISE you, I started lower. Much lower. Basement level. Minus five.

    Once I finally found a corner in the UK where I felt somewhat safe and stable, I decided it’s time to tell you how my English really looked — and how I actually learned it. Spoiler: it was chaotic, embarrassing, and surprisingly effective.

    Because if you want to know how to survive in the UK knowing only “sorry”, “yes”, “no”, and “toilet”,
    then buckle up — this is my masterclass.

    🔸 1. Ivy Marylebone — my first job, my first panic attack

    Walking into Ivy Marylebone for my first shift felt like walking into the United Nations of the kitchen world.

    The head chef was German

    His second-in-command was Indian

    Half the kitchen was Muslim

    Ebele from Africa ruled the evening shift

    Then the Spanish, Portuguese, Romanian crew…

    And then me — Ladybug from Poland, speaking English like a toddler with a blocked nose


    Nobody was surprised.

    Because in the UK there is one golden rule:

    “If you breathe, you work.”

    And I was breathing, so congratulations to me — employment unlocked.



    🔸 2. My brain vs. my English

    I have a fast brain. Too fast sometimes.

    But when someone spoke English to me, THIS is what happened inside my head:

    words were flying around

    ears were listening

    brain: silence

    me: smiling politely

    them: waiting for a reaction

    me: still smiling politely


    If they laughed — I laughed.
    If they were serious — I was serious.
    If they shouted — I pretended I understood why.

    I was basically a human mirror.

    A very confused one.


    🔸 3. For the first two weeks, I was a master of pretending

    They put me in the back room first.
    Chopping, prepping, organising.
    No talking.
    No pressure.

    Heaven.

    But sometimes someone came in and said:

    — “Can you bring me scissors?”
    And I was like:

    — “Yes, yes, of course!”

    Did I know what scissors were?
    Absolutely not.

    I walked around the room like Dora the Explorer without the backpack, waiting until someone followed me and pointed:

    — “Here.”

    And boom — new vocabulary unlocked.

    “Scissors.”
    Thank you, life.

    Not a bad system.
    Worked for two weeks straight.

    Until…



    🔸 **4. The day they put me on the pass —

    the day I almost died inside**

    One morning they told me:

    — “You go on the pass today, side chef.”

    Me.
    On the pass.
    Where English words come faster than my thoughts.

    Orders started printing:

    “Fries, mash, sautéed greens, run now!”

    “Table 42, five minutes!”

    “Swap this, delete that, two sides extra!”


    And I stood there like a meatball with no sauce.

    Sous chef looked at me.
    I looked at him.
    I saw in his eyes:

    “She’s not English…”

    He blinked slowly.
    Probably calculating how to explain to the head chef that they accidentally hired a person who thought “beans” might be the word for “plates”.

    But thank God, he was a good man.

    He sighed and said:

    — “Okay. We start from the beginning.”

    And that’s when the real English lessons began.



    🔸 5. My private English teacher – sous chef

    He taught me kitchen survival words:

    “run”

    “pick up”

    “table”

    “side”

    and the most useful: “for f* sake”**


    Very important.
    Used every five minutes.

    It didn’t solve everything…
    But at least I knew WHEN to panic.



    🔸 6. Breakfast chef — teacher number two

    Everything sous chef taught me, breakfast chef repeated in the morning.

    Sometimes he said:

    — “Eliza, you cannot say ‘fak sejk’ to guests.”

    And I said:

    — “But everyone in the kitchen says it!”

    He looked at me like a disappointed father.



    🔸 **7. And then came Ebele —

    the woman who laughed AND taught**

    Ebele was like TikTok energy in human form.

    When I tried to speak and said:

    — “I need… this… thing… frying pan maybe? I don’t know…”

    She exploded into laughter:

    — “Oh my God, girl, what did you just say? Try again.”

    But she corrected me.
    Every time.

    And laughing at myself helped.
    A lot.



    🔸 8. The horror of online trainings

    In Ivy, everyone had to pass several online trainings.

    Easy, right?
    I thought so.

    Opened the first one.
    So much English.
    So many questions.

    I translated the whole thing in Google Translate
    and answered using logic
    because HELLO — I’m a chef, I know what I’m doing.

    Result?

    ❌ fail
    ❌ fail
    ❌ fail
    ❌ fail again
    ❌ “try again”
    ❌ “seriously?”

    At some point my phone started vibrating like it wanted to run away from me.

    Sous chef came over, watched me struggle for 10 seconds and said:

    — “Give me your phone.”

    And he passed everything in five minutes.



    🔸 9. Without them, I would still be on the dishwasher

    Honestly?

    If it wasn’t for:

    German head chef who didn’t sack me

    Indian sous chef who basically adopted me

    breakfast chef who stopped me from swearing at guests

    Ebele who laughed me into fluency

    the whole team who tolerated me


    … I’d still be in the back polishing cutlery.



    🔸 **10. But I learned English.

    Not from textbooks.
    Not from Duolingo.**

    I learned it from:

    embarrassment

    necessity

    watching people’s reactions

    guessing

    trusting strangers

    and failing 500 times a week


    And that’s the truth about learning English abroad.

    You learn it
    because you must,
    not because you planned it.



    🔸 11. And today?

    I speak.
    I write.
    I create content.
    I argue with British drivers when they cut me off.
    I fight with customer service.
    I negotiate in shops.
    I run live videos.

    From “scissors?” to “Let me explain to you exactly what went wrong, sir.”

    Progress.



    🔥 THE MORAL OF THE STORY

    First you pretend you know what you’re doing…
    Then one day, you actually do.

    And that, my friend, is how Ladybug became a bilingual emigrant.

  • 👇scroll down for English 👇

    Witajcie. Czas na część trzecią mojej londyńskiej telenoweli.

    Wybaczcie przerwę — życie mnie wczoraj zjadło na surowo i nawet nie doprawiło.
    Ale wracam.

    Dziś ciąg dalszy opowieści o tym, jak to jest znaleźć się w Londynie z dwoma pracami, jednym kątem do spania, zerem pieniędzy, wielką naiwnością i jeszcze większym chaosem w głowie.

    Tak, to będzie dobra historia.
    Taka, że będziecie czytać i myśleć:

    „Boże, Eliza… jak ty jeszcze żyjesz?”

    Ja też czasem nie wiem.



    ⭐ Rozdział 3 – Gdy życie mówi: „Pomogę ci”… ale chce prowizję

    Jak wiecie z poprzedniej części — ogarnęłam dwie prace, konto w banku i przetrwałam londyńską odyseję 15 mil bez pieniędzy i mapy.
    Już wtedy powinnam dostać medal, order, jakiś grant na przetrwanie albo chociaż darmową kawę.

    Ale nie.
    Londyn miał dla mnie inne niespodzianki.

    Bo choć prace miałam ogarnięte, mieszkanie — nadal było u tej pary, która na początku dała mi „ciepły, rodzinny” komunikat:

    — „Po co ją tu przywiozłeś?”

    Jak ktoś tak zaczyna, to wiadomo, że nie będzie to relacja, w której razem będziemy sadzić kwiatki i piec ciasto marchewkowe.
    Ale życie wtedy było proste:
    nie mam gdzie mieszkać → więc mieszkam tam, gdzie mnie przygarną, nawet jeśli patrzą, jakbym miała im ukraść dywan.

    Przez pierwsze tygodnie było… no, dziwnie.
    Zimno emocjonalnie jak w lodówce z mrożonkami, ale dało się oddychać.

    Aż w końcu — coś się w niej zmieniło.

    Zaczęła… mięknąć?

    Zaczęła pomagać?

    Myślałam:
    „Może jednak ludzie nie są źli. Może miała gorszy dzień. Może przesadzałam.”

    Ona zaczęła być miła.
    On czasem się nawet uśmiechnął.
    Kupili mi jedzenie.
    Pomogli z transportem.
    I najważniejsze — kupili mi Oyster.

    Jeśli ktoś nie wie — Oyster to taka migawka na metro i pociągi.
    Plastikowa karta, która ratuje życie każdemu emigrantowi, który jeszcze nie nauczył się płakać pod bankomatem.

    I wtedy naprawdę myślałam, że los mi sprzyja.

    Dach nad głową.
    Jedzenie w lodówce.
    Karta na transport.
    Praca w The Ivy i sprzątanie.
    Zaczynałam coś w rodzaju życia.

    Aż w końcu przyszedł TEN DZIEŃ.

    Dzień wypłaty.



    ⭐ Dostałam pierwsze pieniądze. I wtedy zaczęło się piekło.

    W UK jest taki system, że część firm płaci co cztery tygodnie, nie co miesiąc.
    Czyli niby logicznie, niby systemowo, niby normalnie…

    Tylko dla mnie — świeżej emigrantki — to znaczyło jedno:

    CZTERY TYGODNIE ŻYCIA BEZ KASY.

    Kogo to nie załamie?

    A więc gdy przyszedł dzień wypłaty, poczułam jakby ktoś wbił mi skrzydła w plecy.

    Dostałam pieniądze z jednej pracy.
    I z drugiej.

    Czyli szok — miałam kasę.

    I jak to ja — głupia, ufna, szczera jak pół litra na stole —
    powiedziałam im, ile dostałam.

    Tak, wiem. Wiem. Wiem.
    To był błąd.
    Wtedy nie wiedziałam.
    Dziś, gdyby ktoś mnie zapytał o wypłatę, powiedziałabym:

    — „A skąd ja mam wiedzieć? Przecież ja nie liczę, ja tylko wydaję.”

    Ale wtedy… inna ja.

    Oddałam im pieniądze za miesiąc do przodu.
    Wszystko uczciwie.

    A oni?

    Zaczęli szeptać.

    Knuli.
    Rozmawiali między sobą, uciszali się, gdy wchodziłam.
    Zmieniali ton.
    Patrzyli inaczej.

    Wiecie… ja naprawdę byłam naiwna, ale nie aż tak.

    Coś było nie tak.
    Czułam to w kościach.



    ⭐ Kierowniczka ratuje moje życie

    I wtedy stało się coś niespodziewanego.
    Moja kierowniczka ze sprzątania — ta sama, która była też ich kierowniczką — podeszła do mnie pewnego dnia i mówi:

    — „Eliza, oni coś knują. Uważaj.”

    I zaczęła mi wszystko tłumaczyć.

    On — miał problem z narkotykami.
    Znikał na całe noce.
    Ona ciągle na niego narzekała.
    Kłócili się za ścianą.

    A teraz wpadli na pomysł życia:

    Zarabiać na mnie.

    Plan był prosty:

    ✔ podwyższyć mi czynsz
    ✔ wziąć więcej za „pomoc”
    ✔ wycisnąć ze mnie ile się da

    Tylko że… oni nigdy mi o tym nie powiedzieli.

    Gadali o tym ZA MOIMI plecami.

    I to był moment, w którym mój mózg zrobił:

    — Aha. Czyli ja tu długo nie zostanę.

    I całe szczęście.



    ⭐ Operacja: Ucieczka z mieszkania

    Zaczęłam szukać pokoju.
    Na szybko.
    W panice.
    W stresie, który aż drżał na rękach.

    Napisałam pierwsze lepsze ogłoszenie na Facebooku:

    „Jestem zainteresowana box room”

    Dla niewtajemniczonych:

    Box room to pomieszczenie wielkości kartonu po pralce.
    Takie coś jak:

    ✔ zmieści się łóżko
    ✔ zmieści się twoje ciało
    ✔ ale twoje marzenia muszą spać na korytarzu

    Ale dla emigranta — box room to luksus.
    Bo jest twoje.
    Bo nikt nie stoi nad tobą i nie mówi „po co ją tu przywiozłeś”.

    Umówiłam się obejrzeć pokój.

    Pojechałam.

    I była ze mną tylko jedna myśl:

    „Nie wrócę do tamtego domu, nawet gdyby mieli mi tam rozdawać złoto.”


    ⭐ Oglądanie pokoju: ja mówię jak karabin maszynowy

    Dojechałam.
    Stres taki, że nawet nie czułam własnych nóg.

    Otworzyli drzwi.

    A ja?

    Zamiast zachować spokój, obejrzeć pokój, pomyśleć racjonalnie…

    Zaczęłam gadać.

    Gadać bez sensu.
    Gadać szybko.
    Gadać o wszystkim i o niczym.
    Jakby ktoś mnie nakręcił kluczykiem od tyłu.

    Serio.
    Mogłabym wtedy opowiedzieć im cały życiorys, przepis na bigos i teorię względności.
    Nawet nie wiem, czy patrzyłam na ten pokój.

    Oni patrzyli na mnie jak na zjawisko pogodowe:
    zaskoczenie, współczucie i lekki strach.

    Ale następnego dnia…

    Zadzwonili.

    — „Możesz się wprowadzać.”

    I wiecie co zrobiłam?

    Nie czekałam ani minuty.

    Wróciłam, spakowałam swoje rzeczy w tempie olimpijskim i UCIEKŁAM.


    ⭐ NOWY DOM — NOWA NIESPODZIANKA

    Wnoszę rzeczy.
    Stawiam torby.
    Siadam w kuchni, żeby chwilę ochłonąć.

    Patrzę na ludzi.

    Oni patrzą na mnie.

    Rozmawiamy.

    I po jakichś piętnastu minutach rozmowy…

    Dociera do mnie:

    To jest rodzina cyganów.
    Pełnoprawna, wesoła, głośna, energiczna cygańska rodzina dorabiająca sobie wynajmem pokoju.

    A ja tylko w głowie:

    — „No kurwa… znowu. ZNOWU się w coś władowałam.”

    Bo gdy myślisz, że życie już wystawiło cię na atak paniki,
    to ono ci mówi:

    „Przytrzymaj moje piwo.”



    ⭐ Ale wiecie co?

    Dziś, po latach, wiem jedno:

    To wszystko — te pomyłki, te ucieczki, te chore sytuacje, te emocje, te strachy —
    to były cegły, z których zbudowałam siebie.

    Nie zawsze ładne.
    Nie zawsze równe.
    Nie zawsze stabilne.

    Ale moje.

    I dzięki nim dziś mogę opowiadać te historie tak, że Wy czytacie, śmiejecie się, wzruszacie i zastanawiacie się:

    „Jak ta kobieta jeszcze chodzi po ziemi?”

    A odpowiedź jest prosta:

    Bo musiałam.
    Bo nie miałam wyjścia.
    Bo byłam sama w londyńskim labiryncie, gdzie wszyscy biegli, a ja próbowałam nie zostać rozjechana.

    I wiecie co?

    Dałam radę.

    Chociaż czasem sama nie wiem jak.

    London Bridge

    Hello everyone,
    and forgive me for going silent for a moment.

    Yesterday I gave you a short glimpse of what happened in the early days of my London adventure.
    Today we’re diving right back into that messy, chaotic chapter of my life —
    because two people asked for “the continuation,”
    and when women say they want the rest of the story,
    you deliver… even if your soul today feels like a microwaved potato.

    So here it is.
    Part three of my London survival saga.



    ⭐ Chapter 3 — When Life Says “I’ll Help You”… but Then Sends You the Invoice

    As you know, I had already landed two jobs.
    I had opened a bank account.
    And I was still living with that couple — the same couple who welcomed me with the warm, friendly line:

    “Why did you bring her here?”

    Beautiful beginning to a new life, isn’t it?

    But I stayed, because when you arrive in a foreign country with basically nothing,
    you don’t have the luxury of being picky.
    You just take whatever roof is offered and hope it doesn’t collapse on your head.

    At first, the atmosphere in that house was cold.
    Ice cold.
    The kind of cold you feel not on your skin, but in your self-esteem.

    But after a while, something shifted.
    The woman who initially wanted to pack me back to Poland suddenly softened.
    She started talking to me like a human.
    Helping me.
    Even caring, in a weird way.

    They bought me food.
    They bought me an Oyster card — a travel pass that basically saves your kidneys, because without it, single metro tickets cost like you’re paying off national debt.
    They gave me a roof, electricity, warmth.

    It wasn’t glamorous, but it was enough to survive.

    And then… the day of my first paycheck arrived.


    ⭐ Two jobs, two paychecks… and the beginning of the chaos

    Here’s the thing nobody told me:

    Both jobs paid every four weeks.

    Not monthly.
    Every. Four. Weeks.

    Which meant I had to survive a full month in London —
    LONDON —
    with zero money.

    So when payday finally came, I felt like someone had handed me the keys to life again.

    I got paid from the restaurant cleaning job.
    I got paid from The Ivy.

    I was proud.
    Exhausted, but proud.

    And because I am (as my husband kindly says) too trusting for this world,
    I told them exactly how much I earned.

    You can already hear the dramatic music, right?

    I paid them for the next month in advance.
    Everything fair and square.

    And that’s when it happened.

    They started whispering.
    Talking behind my back.
    Stopping conversations when I walked in.
    Lowering their voices.
    Exchanging looks.

    I wasn’t stupid.
    Naive? Yes.
    Stupid? Not entirely.

    Something was wrong.

    And the confirmation came from the most unexpected place.


    ⭐ The manager who saved my sanity

    My cleaning job manager — who, by the way, was also their manager — pulled me aside one day.

    She looked at me seriously and said:

    “Eliza, they’re planning something. Be careful.”

    And then she explained everything.

    The man had a drug problem.
    He would disappear for nights and days.
    The woman complained about him constantly.
    Their lives were a ticking time bomb.

    And now, they had come up with a genius plan:

    Make money off me.

    They wanted to raise my rent.
    Charge me more for “helping” me.
    Increase everything they could.

    Not to talk to me.
    Not to be honest.
    Not to ask.

    But to scheme behind my back.

    And that was all I needed to hear.



    ⭐ Escape mission: Activated

    I decided I wasn’t staying another minute in that house.

    I didn’t wait to see how ugly things could get.
    I didn’t wait to be confronted or manipulated.
    I didn’t wait for the inevitable “we’ve been thinking, and we need more money.”

    Nope.

    I opened Facebook Marketplace and messaged the first ad I saw:

    “Is the box room available?”

    Now, for those who don’t know:

    ⭐ A box room

    is basically a room the size of a coffin with a window.

    A single bed fits.
    Maybe a wardrobe the width of your thigh.
    And if you want to turn around, you need to plan your strategy five seconds earlier.

    But on emigration?
    A box room is freedom.
    Because it’s yours.

    I went to see it the same day.


    ⭐ Viewing the room: I talked like a machine gun

    I was so stressed I couldn’t breathe.

    They opened the door…
    and I started talking.

    Talking fast, talking nonsense, talking like a woman who hasn’t spoken to another polite human being in weeks.

    I didn’t even look at the room properly.
    I just babbled.

    I could have told them my childhood trauma, my blood type, and a recipe for pierogi — I was that nervous.

    But guess what?

    The next day…

    They called.

    — “You can move in.”

    I didn’t even celebrate.
    I ran.

    I packed my things in record time — Olympic-level speed — and I escaped that house before they finished their morning coffee.

    I didn’t look back.


    ⭐ And then… the plot twist

    I moved in.
    Brought my bags.
    Unpacked.
    Sat in the kitchen with my new landlords and tenants.

    We talked.

    Five minutes.
    Ten minutes.
    Fifteen.

    And then it hit me.

    Like a brick.
    Like a punchline.
    Like karma saying: “You thought you were done? HA!”

    They were…

    a Gypsy family.

    A lovely one, but still — a full, loud, lively, expressive Gypsy family renting rooms to make ends meet.

    And I sat there thinking:

    “For fuck’s sake… HERE we go again.”

    Because London doesn’t give you a break.
    It gives you content.
    Material.
    Stories.
    And sometimes heart palpitations.



    ⭐ But here’s the truth

    Every mistake.
    Every wrong turn.
    Every stupid decision.
    Every panic-filled escape.
    Every person I met — good or bad.
    Every room, every job, every sleepless night.

    All of it built the woman I am now.

    Not perfect.
    Not polished.
    Not soft.

    But strong.
    Sharp.
    Resilient.

    My walls may have cracks, but damn — they’re standing.

    And that’s why you can read these stories now, shake your head, laugh, feel, remember your own beginnings…
    and think:

    “How is this woman still alive?”

    Honestly?

    Sometimes I wonder the same.

    But here I am.

    Still standing.
    Still writing.
    Still surviving.
    Still finding humour in disasters.
    Still turning chaos into stories.

    And that, my dear readers,
    is how London taught me my very first big lesson:

    People will help you…
    until helping you stops benefiting them.

    And when that moment comes —
    pack your bags,
    trust your gut,
    and run.

  • 👇scroll down to read in English 👇

    ⚠️ Na początku ważna uwaga, jak w filmach oparte na faktach:

    Ta historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, ale niektóre elementy zostały celowo zmienione lub pominięte, aby chronić prywatność osób zaangażowanych.
    Imiona, szczegóły i konteksty zostały zmodyfikowane tak, by nie dało się nikogo zidentyfikować.
    Istotą pozostaje jednak to, jak działa — a raczej jak wygląda w praktyce — system ochrony dzieci w UK.



    Są takie dni w życiu, kiedy człowiek budzi się rano, pije kawę, planuje spokojny wieczór, może jakiś serial, może pranie… a potem o 16:00 dzwoni policja i pyta, czy mogą Ci przywieźć czternastoletnie dziecko znajomych, które nie bardzo wie, kim Ty jesteś, ale oni uznali, że Twój dom to bezpieczna przystań.
    No bo dlaczego nie, prawda?
    Inni w tym czasie dostają pizzę, kwiaty, paczki z Amazona, a ja? Ja dostaję nastolatkę z policyjnej dostawy „pod drzwi”.

    Tak zaczęły się moje ostatnie dwa dni.
    A że wszystko, co mnie w życiu spotyka, jest jak odcinek serialu, którego scenarzyści piją energetyki zamiast wody — to zapraszam. Opowiem Wam, jak wyglądało nocowanie obcego dziecka u mnie w domu, jak działa (a raczej nie działa) brytyjski system ochrony dzieci oraz jak wygląda chaos, kiedy ktoś myśli, że „Eliza ogarnie, bo Eliza zawsze ogarnia”.



    1. Telefon o 16:00, który przewrócił mi dzień do góry nogami

    Godzina 16:00.
    Dzwoni telefon. Numer zaczyna się od „101”. Od razu wiedziałam, że to nie telemarketer, co najwyżej inny rodzaj dramy. Odbieram, a tam policjantka z pytaniem:

    — Czy to prawda, że dziewczynka kiedyś u Pani była?
    — Kiedyś. Ze trzy lata temu.
    — Bo ona nie wie, kto to Eliza, ale uznajemy, że Pani dom jest bezpieczny.

    I wiecie co? Nie wiem, jakie testy oni zdają przed pracą, ale mam wrażenie, że jednym z nich jest „wyczuwanie, kto ma w sobie vibe matki, która będzie gotować pizzę o 23 i zmieniać pościel w pośpiechu”.

    Powiedziałam, że jeśli trzeba — to spoko, przyjmę.
    Bo ja nie jestem z tych, co odmówią, gdy chodzi o bezpieczeństwo dziecka.
    Ale też nie jestem z tych, co nie zapytają:

    — HALO, a gdzie system?
    — Gdzie pomoc?
    — Gdzie „procedura”?
    — Gdzie ktoś, kto przywiezie mi chociaż ulotkę z instrukcją obsługi nastolatki?

    Odpowiedzi brak.



    2. Godzina 19:00 — policyjny Uber przywozi mi dziecko

    O 19:00 policja wjeżdża pod mój dom. Wysiadła dziewczynka — czternastolatka — i pierwsze, co zobaczyłam, to dezorientacja na twarzy.
    I nie dziwię jej się ani trochę.
    Gdyby mnie ktoś w tym wieku wsadził do radiowozu i wysłał do obcych ludzi, których niby kiedyś widziałam, ale wcale nie pamiętam — to też byłabym w szoku.

    Policjanci weszli tylko do salonu i kuchni.
    Nie sprawdzili góry.
    Nie pytali za dużo.
    Nie chcieli poznać psa.
    W sumie nie chcieli niczego oprócz:

    — Kto gdzie będzie spał?
    — Czy domownicy są trzeźwi?
    — Czy macie miejsce?

    Zebrali dane ode mnie, córki, męża i Nikodema.
    Wytłumaczyli bardzo ogólnie, że była jakaś kłótnia, że ojczym zadzwonił po policję i że dziecko musi dziś spać poza domem.

    Zero szczegółów.
    Zero wskazówek.
    Zero papierów.
    Zero kontaktu później.

    To jest właśnie UK safeguarding 2025.
    Dziecko do rąk własnych — podpisów brak, instrukcji brak, ale powodzenia.



    3. Pierwsza noc – przestrzeń, cisza i obserwacja

    Ja, jako człowiek, który widział trochę traum i wie, że lepiej czasem nie naciskać, postanowiłam:

    Daję jej przestrzeń.

    Nie dopytuję.
    Nie wścibiam się.
    Nie pytam „co się stało?”.
    Pozwoliłam jej usiąść, poukładać myśli, odpocząć.

    Nie płakała.
    Nie panikowała.
    Nie wyglądała na przestraszoną.
    Bardziej… wyłączona.
    Jakby obserwowała świat zza szyby.

    Nie chciała jeść — ani pierwszego, ani drugiego wieczoru.
    Spała spokojnie — spokojniej niż ja.
    A mój stres osiągnął poziom: „mam w domu dziecko, za które jestem odpowiedzialna, choć nie wiem NIC o NICZYM”.

    Policja powiedziała tylko:

    — Jeśli ucieknie, dzwońcie.
    — Jeśli pojawi się ojczym, dzwońcie.

    Super.
    Dzięki za instrukcję.


    4. Druga noc — trochę rozmowy, ale wciąż dużo ciszy

    Drugiego dnia dostałam informację od… mamy dziewczynki (nie od social workera!), że noc numer dwa też u nas.

    Social worker nawet nie zadzwonił.
    Nie sprawdził.
    Nie zapytał.
    Nie interesował się niczym.

    Złość na system?
    Poziom 300%.

    Wieczorem dziewczynka przyszła tak jak poprzednio — tylko na noc.
    W dzień mogła robić, co chciała, gdzie chciała i z kim chciała.
    Co jest o tyle dziwne, że jeśli dziecko wymaga izolacji, to jakim cudem może przez cały dzień chodzić normalnie po mieście?

    UK logika.

    Tego wieczoru trochę porozmawiałyśmy.
    Nie o dramie — o życiu, o tym, jak jej minął dzień, o tym, czy woli spać z lampką.
    Oczy miała zmęczone, ale już bardziej obecne.
    Nie przebijała się jednak przez mur, który zbudowała.



    5. Dziecko, które nas nie pamiętało

    Najbardziej zdziwiło mnie to, że ona nie kojarzyła nikogo z mojej rodziny.
    Ani mnie.
    Ani córki.
    Ani Nikodema.

    Dla niej byliśmy nowi.
    Obcy.
    Przypadkowi.

    Córka, widząc jej minę, zapytała:

    — Co, nie wiesz, kim jestem?

    A ona:
    — Nie.

    I wtedy zrozumiałam, że jej mózg zrobił „emergency shutdown”.
    Odcięcie.
    Wymazanie.
    Ochrona przed czymś, czego nie znam, ale co musiało ją przytłoczyć.



    6. Moje emocje — rollercoaster bez pasów

    Dzień 1: Empatia 100%

    Stres, współczucie, chęć pomocy, adrenalina.

    Dzień 2: Empatia 0% (dla systemu, nie dla dziecka)

    Bo zobaczyłam, jak UK system działa tylko na papierze.
    Jak zostawia ludzi samych z odpowiedzialnością, która powinna być wspólną.

    Jak można zostawić dziecko w obcym domu na dwie noce,
    bez sprawdzenia tego domu,
    bez kontaktu,
    bez udzielenia wskazówek?

    Jak można nie zadzwonić następnego dnia?
    Nie spytać, czy dziecko żyje?
    Nie spytać, czy je?
    Czy mówi?
    Czy spało?

    To jest opieka?
    To jest safeguarding?

    To jest żart.



    7. A mama?

    Mama powiedziała tylko, że się pokłóciły.
    Że dziecko napisało do ojczyma.
    A ojczym zadzwonił po policję.

    I to tłumaczy, czemu policja chciała ją izolować.
    Ale to nie tłumaczy, czemu nikt nie skontaktował się później ze mną.



    8. UK law — teoria vs życie

    Na papierze:
    – sprawdzenie środowiska,
    – dokumentacja,
    – kontakt z rodziną zastępczą (tymczasową),
    – wsparcie,
    – monitoring.

    W praktyce:
    Przywożą, zostawiają, znikają.

    A ja zostaję jak sekretarka losu.



    9. Dwa dni później — cisza jak makiem zasiał

    Kiedy dziewczynka wróciła do domu, nikt do nas nie zadzwonił.

    Ani policja.
    Ani social worker.
    Ani nikt z instytucji.

    Jakby te dwa dni nigdy się nie wydarzyły.



    10. I co dalej?

    Nic.
    Dosłownie nic.

    Dziewczynka wróciła do swojego życia.
    Ja wróciłam do mojego.

    Tylko refleksja została:

    Jeśli ja — dorosła i ogarnięta życiowo — czułam się zagubiona, to co czuło dziecko?



    11. Podsumowanie

    Ostatnie dwa dni były lekcją, że system działa tylko wtedy, gdy akurat działa.
    Że ludzie dobrzy sercem robią robotę, którą powinny robić instytucje.
    Że empatia nie jest procedurą — tylko ludzkim odruchem.

    Nie żałuję, że ją przyjęłam.
    Ale ten chaos, brak kontaktu, brak wsparcia…
    To jest coś, o czym trzeba mówić.

    Bo system ma być kotwicą, a nie kolejnym powodem stresu.

    A dla mnie to była kolejna sytuacja, w której pomogłam najlepiej, jak umiałam — i pozostawiła mnie z myślą:

    „To dobrze, że mała miała u nas spokój, ale to straszne, że musiała.”

    Pl:A miało być spokojne popołudnie… ale policja uznała, że jestem Airbnb dla nastolatków.
    En: I was planning a quiet afternoon… but the police apparently decided I run a Teenager Airbnb.

    ⚠️ Before we begin — a film-style disclaimer:

    This story is based on real events, but certain details have been changed, blurred or omitted to protect the privacy of everyone involved.
    Names, timelines and personal information have been altered.
    The emotional truth and the experience of how the system works — or fails — remain exactly the same.



    There are days when you wake up thinking it’s going to be normal.
    A cup of coffee, a quiet evening, maybe a Netflix episode, maybe laundry…

    And then at 4 p.m., your phone rings.
    It’s the police.
    They ask if they can bring a fourteen-year-old girl — the child of someone you once knew — to your house for the night.

    A girl who does not remember who you are,
    doesn’t recognize your name,
    but apparently your home is considered safe.

    Because why not?
    Some people get flowers or Amazon parcels delivered.
    I get teenagers.

    And that’s how my last 48 hours started.

    My life really should have intro music like a TV series — preferably dramatic, with drums — because nothing, absolutely nothing, ever happens here in normal mode.

    Let me take you through these two intense days:
    how a stranger’s child ended up sleeping in my house,
    how the UK safeguarding system works on paper but not in real life,
    and how I became an accidental emergency foster carer without training, warning or instructions.

    Buckle up.



    1. The call at 4 p.m. that flipped my day upside down

    It was 16:00 when the phone rang.
    The caller ID: “101”.
    This is never good news. It’s either trouble or more trouble in a different flavour.

    A police officer asked calmly:

    — “Did this girl ever stay at your house?”
    — “Yes, years ago.”
    — “She doesn’t remember you, but we think your place is the safest option tonight.”

    Amazing.
    Some people win the lottery.
    I win system failures.

    They asked if I could take her for the night.
    And of course, I said yes — because when a child needs safety, you don’t play hero, you just do it.

    But in my head, I immediately asked the real question:

    Where is the system?
    Where is the plan?
    Where are the instructions?
    Where is ANY guidance for the adult who’s about to take responsibility for a child in crisis?

    Silence.



    2. At 7 p.m., the police deliver the child like a human Amazon parcel

    Around 19:00, they arrived.
    A police car in front of the house.
    A confused fourteen-year-old stepping out.
    She looked lost, disoriented, unsure where she was or why she was here.

    And I don’t blame her.
    If someone put me in a police car at fourteen and dropped me at a stranger’s house, I’d probably climb out through the window.

    The officers only stepped into the living room and kitchen.
    No upstairs check.
    No home examination.
    No deep questions.

    Just three things:

    — “Where will she sleep?”
    — “Are all adults sober?”
    — “Do you have space?”

    They took basic details from me, my daughter, my husband and my son.
    They gave us a vague, two-sentence explanation about a disagreement at home and the need to isolate her for the night.

    No documents.
    No written instructions.
    No guidance.
    No follow-up plan.

    Just:
    Here’s a child. Good luck.

    The UK safeguarding system at its finest.


    3. The first night — silence, space and observation

    I decided instantly:
    Give her space.

    No questions.
    No pressure.
    No emotional digging.
    No “Tell me everything that happened!”.

    I’m not a social worker.
    I’m not a therapist.
    I’m just a woman who was asked to give her a safe room for the night.

    She didn’t cry.
    She didn’t panic.
    She didn’t show fear.
    She looked… switched off.
    Disconnected.
    As if her brain put her on airplane mode.

    She didn’t want to eat — not the first night, not the second.
    And that’s OK. Stress kills appetite.

    She slept peacefully — more peacefully than I did.

    Because while she rested, I was thinking:
    I’m responsible for someone else’s child without ANY information whatsoever.

    The only instruction the police gave me was:

    — “If she runs away, call us.”
    — “If her stepfather comes here, call us.”

    Great.
    Very helpful.



    4. The second night — a bit of talking, but the wall stayed up

    The second night wasn’t planned — at least not from our side.
    I only found out she’d be staying again because her mother texted me.
    Not the social worker.
    Not the system.
    Not the officials.

    Her mother.

    The social worker didn’t call.
    Didn’t check.
    Didn’t ask.
    Didn’t verify.

    Just assumed I would take her again.

    My anger at the system?
    Level: volcanic.

    The girl returned late in the evening — same as before.
    During the day, she could go wherever she wanted.
    Which, honestly, makes zero sense.
    If a child needs isolation for safety, how is she free all day?

    But hey, UK loves its contradictions.

    That night she talked a little.
    Not about the drama.
    Just… simple things.
    How her day went, how she felt, what she likes.

    She kept her emotional walls up, but at least there was a bit of connection.



    5. A child who didn’t remember us at all

    The strangest part?
    She didn’t remember us.
    Not me.
    Not my daughter.
    Not my son.
    Not the house.

    She had been here years ago, but for her, we were complete strangers.

    My daughter joked:

    — “You’ve grown since last time!”

    And the girl answered:
    — “I don’t know who you are.”

    That moment told me everything.
    Her mind was protecting her from something bigger than the situation itself.
    Memory shuts down sometimes when life becomes too much.



    6. My emotions — a rollercoaster with no seatbelts

    Day 1: maximum empathy.

    Concern.
    Protection.
    Worry.
    A sense of duty.

    Day 2: empathy for the system dropped to zero.

    Not because of the girl.
    But because of the complete organisational failure I witnessed.

    How can a child be left in a stranger’s home without:

    — a proper home check,
    — proper documentation,
    — follow-up,
    — support,
    — information,
    — or even one phone call?

    How can officials NOT call the next day?

    How can they NOT check if the child ate, slept, cried, ran away, or even survived the night?

    Safeguarding?
    On paper.
    Not in real life.


    7. What the mother said

    Her mum explained briefly:

    There was an argument.
    The girl messaged her stepfather.
    The stepfather called the police.

    And that’s all I know.
    And maybe that’s all I should know.


    8. UK law — the theory vs the messy reality

    The theory:
    The UK has brilliant safeguarding laws.
    Truly.
    On paper, they are the best in Europe.

    Every child in crisis should be:
    — evaluated,
    — documented,
    — placed safely,
    — checked on,
    — supported,
    — monitored.

    The reality:
    “Can she sleep at your place?
    Great.
    Bye.”

    No home inspection.
    No emergency support.
    No written safety plan.
    No social worker follow-up.

    Just a verbal exchange and blind hope that strangers can handle it.

    The gap between the law and reality is bigger than the English Channel.



    9. After two nights — complete silence

    After she went back home…
    Nothing.

    No calls.
    No checks.
    No questions.
    No interest.

    It’s as if the last two days were deleted from the system.

    And I keep thinking:

    Even if the system trusts me — shouldn’t it at least PRETEND to be involved?



    10. And what now?

    Nothing.
    Literally nothing.

    She went home.
    I went back to my life.
    And the system — or whatever that was — evaporated.

    But the thought remains:

    If I, a grown woman, felt confused, pressured and responsible without support…
    what must a fourteen-year-old feel?



    11. Final thoughts

    These last two days were a reminder of something I already knew, but didn’t want to accept:

    The system does not save children.
    People do.

    Ordinary people.
    People who just say “yes” when someone asks for help.
    People who improvise with what they have.
    People who create safety out of instinct, not procedure.

    I don’t regret taking her in — not for a second.
    She was safe, she slept peacefully, and she had a calm place for the night.
    That matters.

    But the chaos around it, the lack of structure, the zero communication…
    that is something I can’t ignore.

    Because safeguarding shouldn’t rely on luck.
    Or goodwill.
    Or “maybe everything will be fine”.

    Children deserve more.
    Families deserve more.
    People who step in deserve support — or at least a phone call.

    And if the system can’t manage that, then maybe it’s the system that needs saving.